Kiedyś , bardzo dawno temu, miałem tu bloga.
Początkowo miał być on jedynie miejscem do wyrażania twórczości artystycznej, fikcją literacką, całkowicie nieprawdziwą i wymyśloną historią, stekiem bzdur.
Z czasem koncept uległ metamorfozie, ewoluował.
Blog stał się pamiętnikiem, gdzie incognito dzieliłem się z anonimowym audytorium, aktualnie przeżywanymi trudnościami. Problemami z nowymi dla mnie emocjami i uczuciami, które dopiero poznawałem. Czy też coraz częściej pojawiającymi się dylematami moralnymi, wynikającymi z tych ostatnich.
Z czasem audytorium przestało być anonimowe, zyskałem namiastkę przyjaciół, środowisko przez które czułem się akceptowany i rozumiany. Ktoś nie będący rodziną interesował się moim życiem, wiedział co u mnie słychać, że żyję i w ogóle istnieję. Wtedy nie zdawałem sobie jeszcze sprawy, jakie to ważne i jak bardzo tego potrzebuję.
Miałem napisać powieść. Niechcący stworzyłem autobiografię.
Spisałem 10 lat życia. Udokumentowałem najtrudniejszy okres jakim jest dojrzewanie. Wydarzenia, które miały miejsce w tamtym czasie stały się fundamentem tego, kim jestem dzisiaj.
Zacząłem jako nasiono wrzucone do kałuży błota. Pomimo braku światła, jakimś niepojętym zarządzeniem losu, wykiełkowałem i zacząłem piąć się ku górze.
W ciemności, nie mając przewodnika, zgubiłem kierunek. Przez wiele lat rosłem, ale w całkiem złą stronę. Wydawać by się mogło, że na zawsze pozostanę już pod powierzchnią, że wkrótce zwiędnę, obumrę i stanę się jak otaczająca mnie czarna, obślizgła maź. Wzrastałem w chłodzie i mroku, potrafiłem czuć więc tylko wrogość, gniew, nienawiść, zawiść, złość, agresję, odrazę niechęć i pogardę.
Myślałem, że cały świat jest taki jak kałuża błota, w której tkwiłem. Nie chciałem takiego świata.
Sądziłem, że wszyscy ludzie są tacy jak ja. Samolubni, egocentryczni, źli i zepsuci.
Potrafiący jedynie brać, zjadać, przetwarzać i wydalać. Niszczący wszystko czego dotkną, nawet planetę dzięki której mogą istnieć. Zmieniający wszystko wokół siebie według kaprysu, przemocą i siłą dostosowujący świat do siebie. Szczytowe osiągnięcie ewolucji, panowie wszechświata, niewarte życia drapieżne istoty. Wirusy.
Sprowadziłem ludzkość do poziomu robactwa, żeby móc eksterminować ją milionami. Planowałem pójść do piekła, w które nie wierzyłem i zabrać z sobą jak najwięcej istnień. Dla dobra wszechświata.
Wierzyłem, że to słuszne. Byłem antagonistą, byłem złem.
Myślałem, że jestem tym dobrym. Chciałem, żeby świat płonął.
Wtedy zdążył się cud. Pełzając po mulistym dnie bajora, do którego cisnął mnie Stwórca, napotkałem mocny, wystrzeliwujący prosto w niebo, pień wspaniałego drzewa. Zafascynowany owinąłem się wokół niego i od tej pory znów piąłem się we właściwym kierunku, ku słońcu. Pokazała mi światło. Pokazała czym jest dobro.
Przez kolejne kilka lat, dzięki podparciu jakie mi dawała, przebiłem się przez błoto, wyrosłem ponad powierzchnię. Wypuściłem pierwszy, spragniony światła listek. Spotkałem inne wspaniałe drzewa, zapragnąłem być jak one.
Kiedy wydawało mi się, że jestem już wystarczająco uczłowieczony, rozwinięty, gotowy do życia, że będzie już tylko coraz lepiej, że nie popełnię więcej podobnych fatalnych błędów, zamknąłem książkę. Nie była mi dłużej potrzebna.
Zapomniałem o niej, zgubiłem, straciłem. Sądziłem, że bezpowrotnie.
Przedwczoraj odnalazłem.
Znowu jej potrzebuję. Pomimo dekady, jaka upłynęła, wciąż nie jestem drzewem, jakim pragnąłem być. Ciągle pozostaję wiotką, mizerną sadzonką, ledwo wystającą ponad błoto.
Najwyższy czas to zmienić. Chce wreszcie dorosnąć.
Pogodzić się z przeszłością, której nie mogę zmienić. Nie bać się przyszłości. Żyć teraźniejszością. Zaakceptować to co może, choć wcale nie musi, spotkać moich bliskich lub mnie.
Pokochać i zaakceptować siebie, żeby moc żyć dla innych.
Dla tych, którym zależy.